Tak, wakacjom już definitywnie trzeba powiedzieć goodbye. Słucham Briana Hylanda i czuję dreszcze gdzieś z tyłu głowy, lekkie mrowienie w okolicach potylicy.
Za kilka miesięcy znów będzie ciepło i przyjemnie. Ale w jesienno-zimowej melancholii też jest coś, coś co lubię. Niby tak ciemno i smutno, niby pragnę bardziej niż zwykle, ale marzy mi się jakoś łatwiej i rozleglej.
Nienawidzę takich momentów jak teraz. Przyszła piękną. Piękna ponadprzeciętnie. Piękna i delikatna, piękna i zamyślona. I sama usiadła i sama pije herbatę, a teraz to już w zasadzie kończy herbatę, więc na nikogo nie czeka. A ja dostałem paraliżu. Ja nie podszedłem i nie zagadałem, ja się nawet nie uśmiechnąłem. Ja przyrosłem do kanapy, ja siedzę zachwycony i zrezygnowany. Sięgam po coś leżącego na drugim końcu stolika, by móc się lepiej przyjrzeć. Dbam o to, by non-stop coś leżało na drugim końcu stolika. Samotność ściska moje mięśnie i krzyczy: „nie puszczę!”. Trwam spięty. Czemu potrafię być tylko zły albo samotny? Koniec. Owinęła się dokładnie szalikiem, narzuciła płaszcz. Nawet na mnie nie zerknęła, na darmo przybrałem myślący wyraz twarzy. Poszła, ale jej piękno zostało jeszcze we mnie i dręczy moje sumienie.
I’ll see you in the sunlight
I’ll hear your voice everywhere
I’ll run to tenderly hold you
But, Darlin’ you won’t be there
Dzień jak co dzień. Uczyłem się, pracowałem, jadłem, a teraz siedzę i dokarmiam się marzeniami. Tęsknię za ciepłem. W środę wyjadę na działkę i usiądę przy kominku, i nagrzeję się na najbliższych kilka miesięcy.
Obiecuje, że następny wpis nie będzie o kobietach.
Ja marzę o kominku. Piździ od kilku dni, niesamowicie piździ. Dzisiaj wyszło słońce. Poszedłem na spacer, za 20 funtów znalazłem setkę Opium YSL, rozpylałem na ulicy, bo to moja dawka rozkoszy zawsze i o każdej porze roku.