Miałem dzisiaj nie pisać, ale Alice Dona mnie sprowokowała. Zmanipulowała mnie tak, że słuchałem jej cały dzień i nic innego nie mogłem robić. Wredna menda!
Klawisze w „C’est pas prudent” to jakaś poezja. Głowa mi zaraz odpadnie od kiwania na prawo i na lewo.
Działa na moje zmysły jak szarlotka na podniebienie. Albo jagody. Albo mus czekoladowy. Rozpływam się. Chcę jutro. Jutro pójdę na rock n rollową imprezę w Śnie Pszczoły i będę tańczył i uwodził. Przez ten kawałek wychodzę z siebie. Mam ochotę na… dobra, nie ważne na co mam ochotę. W każdym razie Alice Dona to szatan bo robi grzechy z moich myśli. Gorąco. Muszę czym prędzej odprawić na sobie jakieś egzorcyzmy, bo jak nie to zetnie mi się białko. Grrr chyba wbije kołek w radio!
Poddaje się. Leżę i dyszę i marzę o Francji. W końcu jestem tylko człowiekiem!
Na ruchanie? Ja też to chyba taki ruchalny kawałek. Lubię tu przychodzić bo zazwyczaj trafiasz tymi uroczymi piosnkami w moje nastroje i dużo odkrywam wspaniałości o których pojęcia nie miałem. Po wczorajszych gorzkich żalach z Brendą Lee, dzisiaj snowflakes z Angie Stone. Wracam do korzeni, do neosoulu i czarnych wyć i znowu jestem szczęśliwy.
A na co innego mógłbym mieć ochotę przed weekendem
Ja ostatnio mam gorzkie żale przy „Hospital” Modern Lovers. a pocieszam się francuskim, cukierkowym popem.