Niedawno Bartek napisał, że według niego „Lets Get it On” to kawałek który nosi znamiona boskości, że jest doskonały. Ja mam taki stosunek do „My Man” Billie Holiday. Jest jednym z moich ulubionych (i najbardziej przeze mnie idealizowanych) kawałków. Ten tekst, tak zaśpiewany za każdym razem rozkłada mnie na łopatki.
Pamiętam dzień, w którym – będąc małym chłopcem – postanowiłem się dowiedzieć, co to jest ten jazz. Wiedziałem, że ojczym ma kilka płyt z tymi czterema magicznymi literami na okładce, a że cierpiałem na zbyt bujną wyobraźnię, nie potrafiłem go po prostu poprosić o pożyczenie którejś z nich. Wolałem zaplanować całą, skomplikowaną akcję, by jedną z nich wykraść. Udało się. Była to składanka, od której się szybko uzależniłem i słuchałem jej przez dobrych kilka tygodni codziennie. Dziś pamiętam z niej tylko dwa, może trzy utwory – między innymi „My Man”. Wtedy z tekstu poza tytułem raczej zbyt wiele nie rozumiałem, ale hipnotyzował mnie ten kawałek. Sam wokal Billie Holiday tak mieszał w moich emocjach, że nie miałem wątpliwości iż ten utwór mówi o czymś ważnym i że jest szczery. Od tego czasu minęło kilka lat i też mój odbiór tego kawałka zmienił się kilka razy. Trochę jak z „Małym Księciem”, z roku na rok doceniam go coraz bardziej i zawszę chętnie do niego wracam.
A Billie łatwo nie miała. Siedziała nie raz (między innymi z lasią skazaną za zamach na prezydenta Forda i z członkinią gangu Masona). Była uzależniona od alkoholu i narkotyków (jeśli się nie mylę umarła w wieku 44 lat na marskość wątroby albo jakieś inne uzależnieniowe powikłania). Do facetów oczywiście też nie miała szczęścia. Pierwszego męża zdradzała ze swoim dilerem (za którego chyba potem wyszła), a jej trzecim mężem był mafiozo. Cierpiała dość często i regularnie. Ale była też fenomenalną wokalistką. To co w jej wykonaniach najbardziej cenię, to stężenie i wiarygodność emocji. W ogóle wrażliwość. Zobaczyć łzy w jej oczach, gdy śpiewa „I’m a Fool to Want You” – bezcenne.
Dobra, nie będę już gadał, posłuchajcie: