„Por una cabeza” używam często. Idealnie sprawdza się rano – jako mała, skondensowana dawka romantyzmu którą bardzo lubię zażywać przed pierwszym papierosem. Popołudniami mnie relaksuje. Wieczorami mnie przenosi. Jednym z moich niezliczonych marzeń (planów?), jest zamieszkać kiedyś w Argentynie. Nie na zawsze, na rok albo dwa. Gardel pomaga mi to sobie wyobrazić. A najłatwiej mi się wyobraża po zmroku, gdy lężę już w łóżku i nie wysilając się nawet, samoistnie zapadam się w swój świat. Wtedy widzę to wyraźnie – niewielki balkon i kwiaty w doniczce, widok na jedną z ruchliwych ulic Buenos, Rosario bądź Cordoby. Widzę kawiarnie. Słyszę tango. Piję mate. Wieczorem wychodzę – rozmawiam, poznaję, tańczę. Czytam Cortazara i Borgesa. Dyskutuje. Śmieje się. I tak aż nie skończy się „Por una Cabeza”. Potem wracam do warszawskiego łóżka.
Ale „Por una cabeza” to też tekst, który kocham. Hazardzista który porównuje swoje uzależnienie do zauroczenia w kobiecie wyjątkowo do mnie przemawia. Pewnie dlatego, że te ‚odmiany’ bezsilności nie są mi obce. Z tym, że drugiej z tych ‚bezsilności’ – w przeciwieństwie do pierwszej – pragnę. Może to dziwne, ale kocham ten wewnętrzny głos, impuls pojawiający się w niektórych sytuacjach, brutalny szept: „Stary, przegrałeś. Straciłes kontrolę. Jesteś jej.”
„Por una cabeza, metejon de un dia,
de aquella coqueta y risueña mujer
que al jurar sonriendo,
el amor que esta mintiendo
quema en una hoguera todo mi querer.”
Trzy minuty Argentyny od Carlosa Gardela: